Przychodzi taki moment w życiu wielu z nas, gdy zdaje się nam, że wszystko będzie się toczyć już spokojnie, bez wstrząsów, kryzysów i dołków. Przeszliśmy być może terapię, byliśmy na szkoleniach lub przeczytaliśmy mądre książki, dojrzeliśmy, jesteśmy bardziej świadomi siebie, swoich rodzinnych programów, wyciągnęliśmy lekcje z porażek, ćwiczymy jogę i mamy w sobie spokój… W zadufaniu ego wydaje się nam, że już nie zachowamy się irracjonalnie, nie damy się zalać negatywnym emocjom bez powodu, nie porwie nas tajfun niszczenia naszych relacji i wewnętrznego poczucia własnej wartości, i to w sytuacji zupełnie nieadekwatnej do rozmiaru burzy… Przecież już mamy to „załatwione”, poukładane…
I wtedy wydarza się coś takiego, ktoś mówi jedno zdanie, słowo, pozornie niewinna sytuacja coś w nas tak porusza, że znowu jesteśmy małym, skrzywdzonym, odrzuconym przez wszystkich dzieckiem, które krzyczy, rzuca zabawkami, bije łopatką współtowarzysza zabaw po głowie, słowem – wyraża wszem i wobec swoją bezsilność, rozpacz, złość, niezasługiwanie… Nie patrzy, czy komuś przy okazji nie wybije oka, nie patrzy czy nie straci na zawsze przyjaciela. Działa jak w malignie albo pod wpływem… A potem przychodzi straszny moment otrzeźwienia. Patrzymy na spustoszenia, które poczyniliśmy w swoim w miarę poukładanym życiu, i nie możemy uwierzyć, kim była ta okropna, zupełnie obca nam osoba, która nagle nas zastąpiła.
Jedna z moich mentorek, osoba niezwykle dojrzała i świadoma siebie – Kasia Miller, została zapytana na warsztatach, czy w miarę rozwoju, pracy nad sobą przyjdzie taki moment, że emocje nie będą nas już zalewać, nie będziemy wpadać w dołki i kryzysy, stare programy przestaną się ujawniać. Odpowiedziała „Ależ skąd! Jesteśmy tylko ludźmi, one będą zawsze i ja je też mam”. Dojrzałość nie polega na tym, że takich momentów już nie będzie. Dojrzałość i świadomość polegają na tym, że coraz szybciej zauważamy, kiedy i w jaki sposób wpadamy w stare koleiny, a także coraz szybciej umiemy się z nich wydostać. Kryzysy, góry i doły będą zawsze, na tym polega życie, ale ich amplituda będzie coraz mniejsza.
Ostatnio miałam podobną sytuację, nie mogłam uwierzyć, że ja – świadoma, z przepracowanymi traumami, ze spokojem w środku – mogłam się zachować jak ktoś, kogo już zdążyłam zapomnieć. Ponieważ uważam, że nic w życiu nie dzieje się bez powodu zaczęłam się zastanawiać, po co to jest, po co znowu przychodzi? I myślę, że to po pierwsze prztyczek dla ego, sygnał – nie jesteś maszyną ani Bogiem, jesteś tylko człowiekiem, masz słabości, które zawsze mogą wypłynąć, żeby zapobiec iluzorycznemu przekonaniu, że jesteś już dalej na tej drodze niż inni… Wystarczy słabszy moment czy zmęczenie. Po drugie, jest nauką, lekcją, która przyszła, żeby jeszcze raz zobaczyć, do czego masz tendencję, w jakie stare, niedziałające programy wchodzisz, które przecież już dobrze znasz. Żeby jeszcze raz zobaczyć, czego nie chcesz w swoim życiu, wyłapać ten moment tuż przed krawędzią przepaści, zanim emocje – jak stado dzikich psów spuszczonych z łańcucha – będą już nie do opanowania. Gdy dokładnie poznamy ten moment, może następnym razem uda się zrobić krok do tyłu, wziąć głęboki oddech i zobaczyć, że znowu idziemy w stare bagno.
Nie rób więc sobie wyrzutów, że znowu wszedłeś w stare, że znowu wylazły twoje demony. Nie wkurzaj się na siebie, nie mów, że jesteś idiotą i że na nic wszystkie terapie i fałszywe poczucie, że żyjesz świadomie. Widocznie potrzebna była jeszcze jedna lekcja, może już przedostatnia…? Może zobaczyłeś dziś swój stary program dużo szybciej niż jeszcze rok temu? Może w ogóle byłeś w stanie go zobaczyć zamiast obwiniać innych, że cię wyprowadzili z równowagi czy skrzywdzili? Doceń to i swoją drogę, bo może właśnie to przeżycie pomoże ci pójść dalej szybciej, mądrzej i spokojniej? Z większą świadomością siebie?
Przyszła mi do głowy taka metafora. Samochód, który zakopie się w błocie, buksuje w miejscu i nie może jechać dalej. I czasem trzeba się cofnąć, żeby nabrać rozpędu do przejechania przez bagno. Taka lekcja, takie niby cofnięcie się w rozwoju, jest dla mnie właśnie po to – żeby nabrać mocy i siły przed ruszeniem do przodu. Ja swoją lekcję odrobiłam, a Ty? 🙂
Znam to bardzo dobrze.
Moje życie przez wiele lat było bardzo czaro-białe, przeszedłem długą i bolesną drogę do uzyskania świadomości i odwagi do zmiany mojego życia.
Trauma dzieciństwa, terapia DDA oraz piekło rozwodu …. pomoc psychologa była konieczna.
Praca nad sobą , własnymi lękami i minimalnym poczuciem własnej wartości.
Wydawało mi się że już jestem „stabilny” aż tu nagle wyszły ze mnie stare mechanizmy, podważałem swoją egzystencję i cele które sobie wyznaczyłem, krzywdziłem ukochane osoby moim dystansem, brakiem empatii oraz irracjonalnością w obronie moich „przekonań”.
Strach przed tym co nowe oraz nieznane , powoduje inicjację starych programów… tak samo styczność z osobami które mnie skrzywdziły .
To jest bardzo trudne wyjść z tych kolein, to jest wręcz „heroizm” żeby być ponad to.
Tak, masz rację, inicjacja starych programów jest możliwa zawsze, zwłaszcza w trudniejszych momentach. Ale gdy mamy tego świadomość, że może się tak zdarzyć, szybciej udaje się wrócić na nową drogę, i spokojniej – przynajmniej trochę 🙂 – do tego podejść, bez obwiniania siebie. To tak jak z alkoholikiem, który – nawet po długim niepiciu – wie, że jest chory. Gdy wiemy jakie mamy programy, to ta świadomość bardzo ułatwia nam życie 🙂 Dziękuję za osobisty komentarz 🙂
Zawsze myślałem że raz „poukładane” w głowie, pozwoli zupełnie pozbyć się takich mechanizmów 🙂 widać że jest to niemożliwe…..
Najtrudniejsze dla mnie są „programy ucieczkowe” które uruchamiając się powodują zaburzenie racjonalnego osądu oraz z góry zakładają że to co przed mną będzie „bolało”, więc lepiej tego uniknąć wycofując się z planu wspólnego życia lub nowej pracy.
Kurcze, to wydaje się wtedy tak realne że to co prawdziwe nie istnieje prawie wcale.
Jak sobie z tym radzić ? jak nie być zakładnikiem swoich leków i swojego „krytyka” ?
Staram się pracować nad sobą, każdego dnia, i widzę ogromną różnicę patrząc na siebie np. dwa lata temu, ale …właśnie kiedy jest taki „bagnisty” dzień, czuję się zupełnie w rozsypce.